Blok nr 8

Strony

środa, 13 maja 2015

Dizajn, uśmiechy i gołębie, czyli pierwsza część naszej podróży

Zupełnie nie wiem dlaczego po dwutygodniowym wyjeździe dochodzę do siebie kolejne dwa tygodnie. Mniej więcej tyle zajmuje mi wejście w rytm niepodróżniczej codzienności. Wypranie dwustu kilogramów brudnych ubrań i prasowanie tyleż samo. Rozpakowanie walizek, poukładanie rzeczy, które nie wiadomo gdzie włożyć, uzupełnienie zapasów w opustoszałej lodówce. Co innego takie dziecko. Wchodzi - jest traktor - no to jesteśmy w domu. Nie dziwi się, że na śniadanie nie ma ricotty, że po śniadaniu nie goni gołębi, tylko kota, a przed śniadaniem otwiera oczy w swoim łóżku. Może nawet zastanawia się czy dzisiaj też polecimy samolotem, ale w sumie wszystko mu jedno, bo wyjazd do babci to równie ciekawa alternatywa.

Włochy, jak zwykle, przyjęły nas nienaganną pogodą, pięknymi widokami, pysznym jedzeniem i taką dziwnie znośną lekkością bytu. Mimo moich obaw czy poradzę sobie sama z małym dzieckiem w wielkim mieście (miałam spędzić 4 takie dni), było doskonale. To Jaś dostarczał mi najlepszych atrakcji i podczas gdy jedna trzecia naszej familii pracowała, my rozkoszowaliśmy się pobytem w stolicy mody, a raczej gołębi, zważając na to, co wypełniało nasz czas. Mediolan nie należy do moich ulubionych miast, ale tym razem przyjemnie zaskakiwałam się na każdym kroku. Między innymi uprzejmością ludzi. Na niektórych stacjach metra nie ma windy, tylko kilometrowe schody. Gdy stajesz przed nimi z wózkiem pełnym śpiącego dziecka, już robi ci się gorąco. W takich sytuacjach wystarczał mój skonfundowany wzrok, żeby podszedł waszmość dobrego serca i pomógł mi znieść wózek, mimo, że sam szedł w zupełnie innymi kierunku. Taka solidarność ludzkiej natury nie przytrafia mi się aż tak często w Polsce, więc została przeze mnie od razu zauważona. Mediolan zachwyca również obniżeniami krawężników dla wózków niemal we wszystkich częściach miasta. Zaśmieje się człowiek bezdzietny, ale ci wózkowi już wiedzą, że nie ma nic bardziej irytującego od 30 centymetrowych krawężników.

Każdego dnia zwiedzaliśmy inną część miasta, były tam zawsze nowe gołębie, więc nie nudziliśmy się, ani ja, ani Jan. Dużo czasu spędzaliśmy w parkach, gdzie swoboda, ludzie z piłkami, fontanny, psy i gołębie dawały Jasiowi najwyższy poziom zadowolenia. Ja napawałam się natomiast zielonością i dziwiłam, że ci Włosi tacy jacyś wyluzowani. Położony centralnie i największy Parco Sempione jest miejscem relaksu dla wielu Mediolańczyków. Jedni biegają, inni grają w piłkę, ćwiczą, leżą, piją, lulki palą. Bardzo nam się ten klimat podobał dlatego spędziliśmy tam niemało czasu.

Designem natomiast zajmował się Tatko. Ale żeby poczuć klimat Salone Internazionale del Mobile, który naprawdę jest wyjątkowy, spędzaliśmy wspólne wieczory w dzielnicach tętniących designem. Zona Brera i Zona Tortona, z okazji święta wnętrzarstwa, kuszą rozlicznymi wystawami i eventami, w dodatku są pełne osób pozytywnie zafiksowanych na tym punkcie. Można spotkać też gołębie, czyli dla każdego coś miłego.



Z rzeczy zaobserwowanych na włoskiej ziemi pozostaje jeszcze problem lingwistyczny. Człowieka mówiącego po angielsku spotyka się rzadko, albo bardzo rzadko. Gdy usłyszysz "e littyllle", wiedz, że sobie nie pogadasz. Ludzie nadrabiają uprzejmością, życzliwością, uśmiechem i dobrym humorem. Do dziecka zawsze się uśmiechają, nawet, gdy te biega po całej restauracji, albo głośno sobie "śpiewa" w metrze.

Mediolan był pierwszym przystankiem w naszej podróży. O tym, gdzie zabrały nas linie All Italia napiszę później. Niestety, z czasu spędzanego we dwójkę (czyli ja i Jaś) zdjęć mamy niewiele, bo do dyspozycji miałam tylko telefon. Czas spędzany wspólnie został udokumentowany, co niniejszym prezentuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz