'To travel is to live' mawiał Andersen i miał rację. Bez podróży usycham, smutnieję, zawężają się moje horyzonty i w efekcie staje się ramolem o przytępionym umyśle (kto jeszcze nie wie kim jest ramol polecam wpisać w wyszukiwarce Antoni Huczyński i brać przykład z tego Pana; od kilku dni jest moim idolem). Najbardziej lubię podróże w nieznane, bez planu i bez zegarka. O ile mój stosunek do podróżowania po urodzeniu dziecka się nie zmienił, o tyle kwestia braku planu póki co straciła rację bytu. Miłość do podróżowania została naszemu dziecku zaszczepiona w życiu płodowym. W swoją pierwsza podróż Jaś wybrał się z rodzicami (jeszcze zupełnie nieświadomymi) do naszych południowych sąsiadów – Czechów. Próbował dać o sobie znać, ja jednak winą za swe mdłe samopoczucie obarczałam czeskie przysmaki. Poniżej krótka retrospekcja praskiego wyjazdu; Jaś w brzuchu.
Po swoim przedwczesnym przyjściu na świat, Jaś spędził 4 –tygodniowy
urlop wygrzewając się w inkubatorze. Tym samym zapewnił mamie przedłużony pobyt
w wielkim mieście (od początku zadbał, by mama mogła zobaczyć kawałek świata).
Po zakończeniu turnusu nie ustajemy w ciągłym podróżowaniu. Dziś odbyliśmy naszą
22 wspólną podróż. Kiedy taka podróż z wcześniakiem jest udana? Gdy pani/pan
doktor powie: zdrów! To się domknęło, tamto naprawiło, z tym coraz lepiej. Wtedy
wracamy do domu i kolejny kamyczek spada z serca. Moje dzisiaj jest kilka
gramów lżejsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz